No i dokonało się.
Miata miniChallenge 2015 stał się rzeczywistością.
Tyle, że dla mnie – w nowych realiach.
Rzeczywistość w nowych realiach – brzmi ciekawie?
Po raz pierwszy jechaliśmy na Ułęż Dzikiem*.
Jechaliśmy, po zaledwie 1000 km spędzonych razem, M. nie przejechała nawet 100 kilometrów za kierownicą. Po drodze zamieniliśmy się, tak, aby każdy miał szansę pobujać się trochę i wczuć się w fotel. Kubełkowy.
Fotel kubełkowy, jak wiadomo, jest kubełkiem i całym sobą obejmuje kierowcę. Z różnicy pomiędzy jeżdżeniem na torze w kubełku, a bez, zdałem sobie poniewczasie po imprezie na Bemowie. Po prostu nie miałem siniaka na prawym kolanie od zapierania się o konsolę środkową samochodu. Zamiast tego miałem zakwasy w innych częściach ciała, ale blokowanie ciała przed lataniem po kabinie nie było ich powodem.
Skupiałem się na prowadzeniu.
Kubełek wymaga przyzwyczajenia, albowiem na razie nie dosuwa się wystarczająco do przodu i sprzęgła wciśnięcie wymaga wyciągnięcia stopy w stylu baletowym, takim co to w przedstawieniu Dzika do Orzechów by się nie powstydzili.
W. jakieś inne proporcje miał.
Rejestracja, odprawa, setup nagłośnienia imprezy, nakręcenie paru ujęć i wciąż dziwne poczucie, że nie ten model, nie ten kolor, ale cóż…
Pierwsze przejazdy – na prawym. Obczajamy trasę – dużo łuków, dużo pracy masą samochodu, trochę przypomina się Biała Podlaska z zeszłego roku, tylko dłuższa i bardziej skomplikowana – sporo do zapamiętania.
Najbardziej kręta trasa na Ułężu do tej pory.
Ciekawa ewolucja swoją drogą – mój pierwszy Ułęż z Wróblem był bodaj najszybszą MXową ustawką do tej pory i moją największą porażką – po raz pierwszy i ostatni byłem… Ostatni.
W końcu po M. przyszła kolej na mnie. Wraz z każdym kolejnym łykanym kilometrem asfaltu (jedna pętla to ok. 5 km) po raz pierwszy wgryzałem się w ten samochód.
Nie ma lepszego sposobu na poznanie samochodu i siebie w nim, niż dojście do granic. Swoich, lub samochodu.
A najlepiej obu.
W kontrolowanych warunkach.
Walczyliśmy sobie tak z granicami podczas rund treningowych, a potem liczonych.
150 kilometrów później (dzielonych na 2 osoby) miałem wrażenie, że po raz pierwszy podałem rękę Dzikowi. Na mierzonych poczułem, że coś się dzieje, takiego pozytywnego.
Wracając (przed ogłoszeniem wyników) zacząłem sobe układać zdania do poprzedniego posta.
Gdzieś w okolicach Warszawy dostałem smsa.
„4 jestes good”
Niedowierzając, upewniłem się o co chodzi.
Tak, byłem czwarty w klasie 1.8-2.0.
Rok na słabych oponach najwyraźniej czegoś mnie nauczył.
Parę osób pogratulowało, parę powiedziało, że niby najgorsze miejsce (ale to chyba 3cie jest?) i że największy przegrany. No ale jak przegrany, jeśli to życiowy wynik :)
Ale jednak przegrany – trochę tak. Wyjeżdżając wcześniej nie mogłem przewidzieć, że mój numer startowy wylosuje nagrodę od sponsora MMC – renowację felg. Opłaca się zostawać do końca.
*- codename zdobyty niestety w walce W. z dzikiem.
Dodaj komentarz