Dzisiejszy dzień niewątpliwie dał nam w kość.
Wczorajsza zmiana planów, skrócenie pobytu w Odessie w zamian za wizytę w Kiszyniowie, w Mołdawii zaowocowała dość ciekawym, jak na obywateli UE rozpieszczonych Schengenem, przekroczeniem granicy ukraińsko-mołdawskiej. Papierologii nie było końca, a wszystko po to, by uiścić opłatę za wwóz pojazdów, w wysokości 11 euro w naszym przypadku…
Jakoś mi tak to przypomniało przygody afrykańskie, z przejścia w Chobe. Różnica taka, że choć papierologii mniej, to cała operacja trwała dłużej.
Ale niewątpliwie była dużo bardziej wesoła :)
Pisanie spowiedzi na temat koloru samochodu, numeru seryjnego podwozia, i innych takich, odwróciła nam uwagę od jednego drobnego faktu.
Nie wjechaliśmy do Mołdawii, tylko Naddniestrzańskiej Republiki Mołdawskiej.
O czym dowiedzieliśmy się przy wyjeździe z PMR, do Mołdawii właściwej.
Ale nie uprzedzajmy faktów :)
Hotel w którym spędziliśmy noc w Tiraspolu spokojnie można nazwać najgorszym w jakim do tej pory spaliśmy, ale jak to mówią, nie mów hop, to dopiero dzień 4 a nocleg trzeci.
Co prawda poprzeczka jest zawieszona już dość wysoko, a właściwie nisko, ale, jak pokazały doświadczenia odesskie, jest jeszcze room for improvement (downgrading?). W sumie core business Ajst Hotel jest taka sama jak odesskich odpowiedników, kurwidołek czyli, ale rozmiar hotelu uczynił jakoś znośniejszym pobyt tam.
I Matricu (likier, absynt, podpalone, bailey’s delikatnie do środka, wciągane słomką, fajnie jara) spożyte w lokalnej barodyskotece.
Uwaga: wszystkie niżej wymienione wydarzenia miały miejsce 18 sierpnia 2013, więc spokojnie zaliczają się do dnia 4 TCD.
Spać poszliśmy wcześnie, bo o 6, wstaliśmy jeszcze wcześniej, bo na 11 mieliśmy zbór, ale zanim wyjechaliśmy, to było już popołudnie.
Dziarsko ruszyliśmy ku zachodowi (tam podobno jest cywilizacja) i po minięciu wielu patroli, oraz punktu wojskowego, nagle wjechaliśmy na granicę. Która na początku wydawała nam się tylko kolejnym punktem kontrolnym.
Gościu z granicy był bardzo sympatyczny, nawet pokazał mi swój kubek z napisem „Polski Cukier” – jego siostra pracuje w mołdawskiej filii tejże firmy. Narzekał jednak, że Mołdawia to poorest country.
Kolejne papierki, kolejne 7 euro (winietka taka, ale w formie skrawka papieru, opłata za prawo do wymiany wszystkich elementów zawieszenia za tylko chwilę) i jesteśmy w Mołdawii Właściwej.
Skończyła się cyrylica (prawie), więc i mój lans na jedną z dwóch osób która umi czytoć też zaczął blednąć. I nagle pojawili się ludzie mówiący po angielsku. Element prawie nie występujący do tej pory!
Cóż, jeśli chodzi o stolicę, to życzę Odessie takiej biedy. Ok, to oczywiście był tylko rzut okiem, ale sama jakość dróg wjazdowych i wyjazdowych, z tymi w środku wliczając, biła Odessę na głowę.
Sam Kiszynów nie jakimś strasznie powalającym miastem, ale umiejscowiony na paru wzgórzach, zaplanowany wg. starych socjalistycznych wytycznych, z szerokimi alejami, wielkim placem obok czegoś, co zapewne było Domem SOwietów (w Tiraspolu był taki) zrobił dobre wrażenie. Czysto, schludnie, ludzie fajnie ubrani, dziewczyny ładne, ceny znośne, w parku Wifi i gniazdka do ładowania lapsów (srsly! mam zdjęcie!). Ulice równiejsze niż w Odessie…
No i właśnie.
Dzisiejszy dzień chyba wszystkim dał w kość przede wszystkim drogowo. Coś jak kryzys dnia 3, ino dnia 4. Niby powinniśmy się już przyzwyczaić do stanu dróg w tej części świata, ale dzisiaj miałem kryzys.
Mój samochód zaczyna wydawać coraz więcej niechcianych dźwięków, kolejne dobicia przyprawiają mnie o dreszcze, obluzowało się coś w okolicach wydechu i brzęczy, pewnie sławetna osłona, tylko ja jej chyba już nie mam. Wszyscy narzekają, no i chyba musimy trochę zmienić układ dnia, żeby więcej widzieć za światła słonecznego, a nie księżycowego…
Z ciekawostek. Wjazd do Rumunii oznacza wjazd do Unii Europejskiej. Pewnie tak samo, jak Niemcom ciężko było uwierzyć, że Polska jest w Unii, tak i mi naoczne przekonanie się o tym urealniło ten fakt medialny.
Dość wstrząsające.
Tak samo, jak żądanie winiety za jazdę po drogach, które może nie pobiły ukraińskich, ale zdecydowanie idą łeb w łeb.
Może to była opłata za mijane po drodze wesela w niedziele?
WTF? Każdy większy lokal weselny jaki widzieliśmy po drodze w Rumunii był zajęty pannami młodymi.
Nawet się zastanawialiśmy, czy nie wbijać.
Inna sprawa, że przez większość z 200 kilosów po Rumunii zrobiliśmy po tak słabo zamieszkanych terenach, że aż trudno uwierzyć.
Tak samo jak w znak „ograniczenie do 50 km/h” sugerujące, że wcześniej można było jechać szybciej po tych cholernych wybojach…
Trochę szkoda, że nie widzieliśmy widoków, które by rekompensowały tłuczące się zawieszenie. No i lokalesi nie mieli na co patrzeć…
A wioski takie mijaliśmy, że pewnie bylibyśmy pierwsi od czasów Top Gear, którzy przejechali jakimś ciekawym zestawieniem samochodów przez ogródek…
Hotel obecny nieco lepszy od wczorajszego, ale nosi podobny sznyt. Tylko Pani na dole ma mniej papierkowej roboty, bo chyba ma komputer.
Do zapamiętania
Plac w Tiraspolu
Cieć i wymiana pieniędzy
Kabel z recepcji
Tłusty beat
REM w wersji dicho
Most i prom na Dniestrze
Posterunki wojskowe w Bender
„Eto wsio mazdy!”
Granica PMR>Mołdawska
Celnik z tej granicy
Kiszyniów
Fontanna
Flaga w łuku triumfalnym
Kręcenie głowy
Panny z Kiszyniowa z FLBP
Husi
Dziury.
Postój na rozstaju dróg.
Niedziela dniem weselnym w Rumunii.
Bilans dnia: około 400 km. Dwie granice. Jeden lot (po zmiękczeniu amorków udało mi się wybić na jakiejś hopce). Jedna sałatka szopska. Jeden Royal Cheese.
Dodaj komentarz