Dzień o 4 rozpoczniesz, świetlistą drogę zakończoną nad banią przebędziesz, jak mawia stare ludowe przysłowie.
Po olśnieniu p.t. kolejki na granicy, zdaliśmy sobie sprawę, że spokojnie możemy dobijać do grupy warszawskiej. Co poczyniliśmy. Zajęło nam to raptem 7h i w południe dobiliśmy do grupy.
A potem strażnicy odbili nas.
Ale zanim zaczęły się świetliste korowody, wpadliśmy na megaspot VW Passata. Człowiek w tej Warszawie to jednak zero wie o życiu i 100 litrowych zbiornikach paliwa montowanych seryjnie w tychże. I o Tax-Free też mało wie.
Na szczęście lokalni przedsiębiorcy passatowi bardzo chętnie udzielali informacji i jak coś, to bizneplan jest. Panowie (i Panie) nie wydawali się specjalnie konkurujący pomiędzy sobą. Wręcz przeciwnie.
Nic dziwnego, że najbliższa stacja benzynowa po stronie polskiej oddalona jest o 15 kilometrów…
Trafiliśmy na nią, jak (zgodnie z tym przed czym ostrzegali pasaciarze, pozdrowienia dla Grześka) cofnięto nas i Dżuniora z powodu usterek w oświetleniu. Brak przeciwmgielnego (my) i jednego drogowego (Dżunior).
Dyskusji z panami nie było. Cofnęli nas w systemie, do którego nas wprowadzili tylko po to by nas cofnąć, wystarczyło nas zawrócić po prostu. Parę osób spotkanych po naszej stronie wyraziło zdziwienie faktem, że to nasi nas cofnęli. Oh wel…
2 spędzone na parkingu w różnych pozycjach, świetlny detektywizm i połączonymi siłami okazało się, że przeciwmgielne to odpięte było i problem z masą ma, a żarówka H9 do Miaty wersja USA występuje w przyrodzie europejskiej prawie wogle, ale za to wystarczyło zamienić żarówki miejscami i działają. Obydwie.
W międzyczasie dostaliśmy parę przyjaznych rad na parkingu stacji, w której to krajobraz powoli wrastaliśmy.
Grupa pojechała dalej.
Drugie podejście do granicy wygraliśmy w cuglach i wydawało nam się, że teraz to już z górki.
I faktycznie, lokalni górale passatowi mieli rację – mieliśmy z górki. Na pazurki. I dołki. W chwili obecnej lekko mną buja – efekt normalny u mnie po dniu na jachcie. A dzisiaj pierwszy raz buja mi błędnikiem po trasie!
Ponoć mieliśmy mieć słabe 50 kilometrów, a potem już spoko.
Chyba nie dogadaliśmy się z chłopakami co do kierunków. Dopiero w Rivne droga zaczęła wyglądać jak droga. Żadne słowa nie są w stanie przygotować na sytuację zastaną. Żadne. Już wierzę, że mogą być drogi gorsze od tych,, którymi jechaliśny, bo skoro istnieją takie, to czemu nie miałyby istnieć gorsze?
A oznakowania? 3 razy wyjeżdżaliśmy z miasta nazywającego się, o ironio, Luck. Z czego jedna z dróg pogarszała się w tempie tak geometrycznym, że za chwilę oczekiwałem lejów lessowych, które po prostu zassą nas w asfalt i bam! Papa!
W końcu się udało przyjąć odpowiedni kierunek i mimo chwilowego zwątpienia, dotarliśmy do Żytomierza. Znalezienie hotelu w którym zadekowała się ekipa chwilę nam zajęła. Przy okazji drugi raz praktycznie użyłem języka rosyjskiego.
Pierwszy raz, przy zamawianiu pizzy.
My special thanks go to all russian language spammers, to whom I owe my almost daily contact with cyryllic alphabet.
Nawet przypomniało mi się, że padrug to znajomy…
Hotel Wolna, w którym obecnie przebywamy to chyba już temat na jutro.
Bilans dnia – ponad 700 kilometrów, ok. 19h30m w drodze, jedna kura samobójczyni, jeden słaby pogranicznik, nieznana ilość paliwa (ale spalanie średnie w porzo), zapewne wybite pare gum w zawieszeniu, jedna słaba pizza, jedno trąbnięcie od truckera, dużo dobrej muzyki, dużo passków.
Poniewczasie uzupełniam wpisy – najpierw o galerie, ewentualnie będą też dopiski do wpisów…. i video…
Dodaj komentarz