Zdarzyło się mi całkiem niedawno zakupić voucher w serwisie zakupowym na trening na płycie poślizgowej. Po paru jazdach na Ułężu już wiem, że niewiele wiem. Ale postanowiłem sobie drążyć niewiedzę mą z czystej ciekawości. I chęci przeżycia.
Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, i po pierwszych zajęciach, trwających 3h poniedziałkowego wieczoru dowiedziałem się takich zupełnie oczywistych podstaw. Jednak nigdy nie zwerbalizowanych. Ot takie pierdoły jak np. bezpieczna odległość do następnego pojazdu. Wyrażana w sekundach.
Efekt pierwszego dnia był taki, że bałem się wsiąść do samochodu i zastanawiałem się.
Kto na drodze chce mnie zabić?
Drugi dzień zajęć był dniem praktycznym. Czyli rzeczona płyta poślizgowa. Na żywo wyglądała nieco inaczej niż na zdjęciach i przyznam się, że miałem pewne wątpliwości co do sensowności i bezpieczeństwa tego miejsca do ćwiczeń.
Niepotrzebnie. Miejsce umożliwia rozpędzenie się do potrzebnych na pierwszy raz prędkości (max 50 km/h jeździliśmy) i daje duży bufor bezpieczeństwa. Może to kwestia zamknięcia przestrzeni (nie jest to płyta lotniska) oraz słupków rozstawionych w dookoła.
W sytuacji gdy masz wjechać z prędkością 50km/h pomiędzy dwa lekkie „manekiny” rozstawione w odległości 3 metrów od siebie, nagle pojawia się dynamika. A przecież 50km/h na zwykłej drodze to nic. A i 3 metry to standardowa szerokość pasa drogi…
Ponieważ mam zainstalowany na telefonie program do mierzenia przyspieszeń, zarówno poprzecznych jak i wzdłużnych, zarejestrowałem wszystkie przejazdy.
Powyższy przejazd to najazd na przeszkodę z odbiciem w lewą stronę. Chyba mój najlepszy przejazd, bo jeszcze zanim zacząłem hamować (przeniesienie nogi z gazu na hamulce chwilę zajmuje) to już zacząłem skręcać. W poprzednich przejazdach najpierw hamowałem, a potem uciekałem. A przy 50 kilometrach na godzinę to są cenne metry, które można poświecić na omijanie przeszkody.
Trening na płycie poślizgowej to nie jest to kurs dla rajdowców. Chodzi o poznanie siebie (jak na Ułężu) ale też uświadomienie sobie różnych aspektów jazdy na drodze, nie na torze. Czego prowadzący nie ukrywa. W ciągu tych sześciu godzin nie da się nauczyć wszystkiego. Ale zacząłem zwracać uwagę na szczegóły o których wcześniej nie myślałem, a na pojeżdżawkach typu Ułęż nikt nie zawraca sobie głowy żeby wspomnieć. Ciężko mi powiedzieć, że na 100% polecam wszystkim. Bo znam takich, którym się nie spodoba, albo że „za mało na drodze”. Sam jestem zadowolony, bo przypomniało mi o głównym problemie na polskich drogach.
To nie stan dróg jest głównym problemem.
To stan kierowców.
Coś o tym wiem.
Moje słowa kluczowe z tego szkolenia to: pozycja za kierownicą, poprawność zapięcia pasów, odległość od samochodu, lewo prawo lewo, odchodzenie i podchodzenie do samochodu pod prąd, hamowanie na maksa (ABS) i pulsacyjne (bez ABS).
Dodaj komentarz