Pobudka gawronem stukajacym w zmywak przy kampie.
Znowu snila mi sie O…, ale zrewanzowana snem o Magdzie. Calkiem przyjemnym.
W planach powrot do wjazdu do parku narodowego, z kreceniem po drodze.
W drodze nachodzi mnie chec pisania i przychodzi pomysl skrobania w Notes w srajfonie. W telepiacym sie nissanie latwiej tak, nizli skrobac w moleskina, however uncool this might seem.
Zaczynam wiec od wspominania tego co dzialo sie przez ostatnie 9 dni, z zaskoczeniem konstatujac iz mimo zaledwie 9 dni mam problem z umiejscowieniem po kolei wydarzen w czasie. Ewidentnie taka pisanina, o ile uda mi sie zachowac regularnosc, pomoze to uporzadkowac.
Podroz zabiera nam chwile, ale niedluga, mimo przystankow na zdjecua. do campu docieramy na tyle wczesnie iz mozemy sie po raz pierwszy od paru dni normalnie poobijac, unlike japanese tourist.
Powoli mija tez homesickness, choc wciaz duzo wolniej niz sadzilem. Moze to kwestia soboty?
Dodaj komentarz